Pamięć tamtych chwil
z Agatą Radosh (z domu Haber)
rozmawiała Ewelina Langer (E.L.)


autorzyspis treściindeks

 


Agata Radosh (A.R.)
- Pochodzę z Balina. Obecnie mieszkam w Poznaniu, gdzie prowadzę Stowarzyszenie Promocji Zdrowego Stylu Życia, działając na rzecz edukacji społeczeństwa w zakresie ochrony i promocji zdrowia. Dzielę się również swoją wiedzą na stronie www.siegnijpozdrowie.org, gdzie publikuję wywiady, felietony i artykuły z tematyki zdrowia. Jestem promotorem zdrowia i doradcą żywieniowym z wykształcenia i zamiłowania. Organizuję w wielu miastach publiczne wykłady, szkoły zdrowego gotowania i warsztaty pieczenia chleba, dzieląc się swoim własnym doświadczeniem, udzielam pomocy w pokonywaniu mitów oraz dokonywaniu życiodajnych wyborów, które poprawiają komfort i jakość życia. W życiu prywatnym jestem żoną i mamą dwóch nastoletnich synów, na których odbyłam praktykę wegańskiej diety. W zainteresowaniach oprócz zdrowia i wegetarianizmu wymienić mogę psychologię i religię.
 

 
 
E.L.:  Czy wiesz, że jesteś ptakiem?  
A.R.: Tak, chyba właśnie dałaś mi do zrozumienia, że jestem ptakiem (śmiech). Nigdy o sobie tak nie myślałam. Ale to trafne określenie. Jestem ptakiem, który nie na zawsze opuścił swoje gniazdo. Lubi do niego wracać.  
     
E.L.: Jakie wydarzenia, osoby, sytuacje wpłynęły na to, że wyjechałaś z Balina? WYJAZD
A.R.: Każdy o czymś marzył w młodości. Ja o tym, by zwiedzić miasto Poznań. Jednak nie przypuszczałam, że w nim wkrótce zamieszkam. A wszystko zaczęło się od tego, gdy młoda balinianka została zaproszona do spędzenia Sylwestra w Zakopanem. Tam poznała pewnego sympatycznego, jak początkowo myślała "Anglika", o egzotycznym nazwisku, ale nie zamieniła z nim nawet jednego zdania. Ponieważ wpadł jej w oko, dowiedziała się szybko, że jest Polakiem, któremu przypadła właśnie rola tłumacza grupy angielskojęzycznej (śmiech). Po miesiącu spotkała go znów, tuż po Festiwalu Muzycznym w katowickiej Filharmonii, wychodząc z holu, z zamiarem udania się w stronę dworca PKP. Akurat on wchodził, przepuścił więc spieszącą się damę. Zdążył ją rozpoznać, mówiąc z uśmiechem "Witam Panią!". Ona zaskoczona odpowiedziała "Witam Pana!", zarumieniła się i pobiegła w swoją stronę. Po kilku miesiącach spotkali się ponownie. Teraz nad jeziorem Lubie. Ona moczyła nogi i łapała promyki słońca. W snach nie spodziewała się, że on stanie przy niej i zapyta "Czy my się skądś nie znamy?". Została tym razem złapana. I tak zaczęła się ich pierwsza rozmowa. Po kilku dniach dowiedziała się, że on, Przemek z Poznania szuka żony. Dostała od niego "pantofelki", które pasowały na jej stópkę... Gdy się jeszcze trochę o nią postarał, zgodziła się (śmiech). I tak dziewczyna z Małego Balina trafiła do dużego Poznania, stolicy Wielkopolski. Spełniło się marzenie poznania Poznania... A i inne się spełniło – poznania kogoś, kto będzie oddanym i kochającym ojcem dla jej dzieci.  
     
   
E.L.: Czy ptaki często wracają do starych gniazd?  
A.R.: Jeśli po drodze coś się nie wydarzy, jeśli gniazdo było solidne, jeśli jest potrzeba odpocząć, jeśli jest potrzeba spełnienia jakiejś misji, jeśli są więzi, wspomnienia, sentyment – wracają, wracają co jakiś czas... wypełnieni tęsknotą i planami jak najlepszego wykorzystania tego czasu.  
     
E.L.: Jakie wspomnienia z dzieciństwa masz ciągle w pamięci?  
A.R.: Czas spędzony z rodzicami przy sokowirówce (regularnie piliśmy sok z marchewki); chwile przygotowywania ciasta (zawsze mama pozwalała oblizać łopatki od miksera, gdy ubijałam jajka); wielkie sprzątanie z bratem, po tym jak po bitwie na poduszki, która doszła aż do kuchni, rozbiliśmy słoik z kiszącym się żurkiem; niedzielne wyjazdy do dziadków do Zagórza gdzie biegałam po ogrodzeniu wykonanym ze starych opon (po drodze zbieranie fiołków na Borowcu); czas spędzony z babcią z Dużego Balina i wyprawy do prac polowych (od tamtego czasu lubię zapach ziemi); rodzinne spotkania przy stole; pochód pierwszomajowy z flagami; sobótki na Kielichu i duuży dym (sic!); piątkowe wyjazdy samochodem z tatą po mamę do pracy, do Jaworzna, tam zajadanie się watą cukrową, a potem obgryzanie pachnącego chleb (śmiech)... Mogłabym jeszcze wiele napisać. Miałam szczęśliwe dzieciństwo. Jestem wdzięczna rodzicom – za dom, który dla mnie stworzyli, podróże, które pokazały mi kawałek Europy, za zdrowe odżywianie (nauczyli mnie jeść warzywa, owoce, orzechy, groch i fasolę – dziś jestem wegetarianką), babci – za przykład wiary, pokory, cierpliwości, łagodności, nauczycielom – za pedagogiczny trud, przyjaciołom – za ich obecność. RODZINA
     
E.L.: Wydarzenia z czasów szkoły w Balinie, które dobrze wspominasz? SZKOŁA
A.R.: Lubię, naprawdę lubię te stare wspomnienia! Zamykam oczy i... widzę klasę na parterze, zaraz za pokojem nauczycielskim, ma meble na całej ścianie, wchodzi pani woźna z gorącym mlekiem, rozkładam serwetkę na stoliku i piję mleko; widzę panią Stanisławę Zając, moją pierwszą wychowawczynię – pamiętam jej dłonie i ciepłe spojrzenie; widzę idącą ulicą Kasprzaka Gosię Kajdę, z którą chodziłam razem do szkoły (zawsze mocno wymachiwała workiem z butami); widzę zapisane zeszyty ze "Złotymi Myślami"; małe karteczki, które podawali mi czasem jacyś "wielbiciele"; autobus typu "ogórek", który zabierał nas na basen do Libiąża; widzę chór pod dyrekcją p. Danuty Lepuckiej śpiewający "Wrzosy"; panią mgr Aldonę Jelską, nazywaną przez nas "szeryfem w spódnicy" tłumaczącą niestrudzenie zasady pisania rozprawki (dziękuję Pani za wycisk z polskiego!); Daniela, który siedział ze mną kiedyś w ławce i zawsze pożyczał gumkę do mazania; poniedziałkowe apele z panią dyr. Ludwiką Marasik; ślizgawkę za szkołą; noszenie woreczka z grochem na głowie na W-fie z p. Stanisławą Fudałą; zajęcia praktyczno-techniczne z p. Knapik (wyhaftowane wówczas serwetki mam do dziś dnia); bolącą "czekoladkę" na stole u p. Biśty; pędzących chłopaków na nowych Simsonach; ucieczki przed śmigusem-dyngusem; "zloty" amatorów badmintona pod moim domem – zbieraliśmy się na grę, a potem gadaliśmy do godz. 22 lub później (po 22-giej zwykle moja mama otwierała okno ze spiżarki i wołała "Agatko! Do domu!"); no i pierwsze pocałunki... to był ten czas... Pamiętam znacznie więcej i z radością wracam do tych pięknych wspomnień.  
     

 
   
E.L.: Co sprawia, że do swojej wsi chce się wracać?
A.R.: Więzi, tęsknota, pamięć tamtych chwil, chęć przemierzenia tych samych ścieżek... Pobyt w Balinie wycisza mnie, odpręża, przenosi w świat bez odpowiedzialności, bez obowiązków, bez problemów, lęków i obaw. Czuję się wtedy znów jak mała dziewczynka. Po prostu tam na swój sposób odpoczywam.
   
E.L.: Czy oprócz rodziny, są w Balinie osoby czy też miejsca, które najchętniej odwiedzasz?
A.R.: Przyjeżdżam do Balina zawsze z jakimiś planami. Problem tylko w tym, że najczęściej brakuje mi czasu by ziścić je wszystkie... Zawsze oglądam panoramę Balina z Kielicha, w ostatnie wakacje przeszłam ścieżkę, którą chodziłam z babcią w pole. Przy okazji wstąpiłam do kilku domów. Odwiedziłam też szkołę (w tamtych czasach to była szkoła im. M. Buczka) i koleżankę Ewelinę obecnie Langer (śmiech) – bardzo lubię spędzać z nią babski czas. Lubię też po prostu pospacerować po Balinie. Są domostwa, które nic się nie zmieniły od trzydziestu lat... Wtedy czuję się jakbym była znów uczennicą w podkolanówkach i z tornistrem na plecach. To ten sam klimat. Wystarczy na chwilę zamknąć oczy...
   
E.L.: Czy jesteś osobą, która zawsze wiedziała, co chce robić w życiu? Czy też, może znalazły się na Twojej drodze osoby, które Cię ukierunkowały?
A.R.: Hm... Jeszcze przed maturą za bardzo nie wiedziałam co chcę w życiu robić. Nie wyszło ze studiami w Krakowie, wiec koleżanka, której też nie wyszło..., zaproponowała, abyśmy "przezimowały" na położnictwie w Zabrzu. Dostałyśmy się. Ja nie chciałam być położną... ale z czasem pokochałam ten zawód. W tym czasie poznałam właśnie mojego przyszłego męża. Po ukończeniu studiów wzięliśmy ślub, potem zaczęły się pieluchy, potem znów pieluchy, narastało zmęczenie. Poczułam potrzebę wyjścia z etapu "powiedz A, powiedz B..." i dopełnienia wykształcenia. Głównie za namową szwagierki Gosi podjęłam studia pedagogiczne, potem teologiczne, promocję zdrowia i w końcu – za namową drugiej szwagierki Lidii – dietetykę. Zawody, które zdobyłam, umożliwiają mi robienie w życiu tego, co lubię robić – łączę te wszystkie dziedziny. Życie mnie kształtowało. Dojrzałam do wyboru drogi życia długo po maturze. Dziękuję mojemu mężowi za wsparcie, jakiego mi udzielał.
   
E.L.: Czy muzyka w Twoim życiu pełniła, pełni ważną rolę?
A.R.: O tak! W liceum pisałam wiersze. W jednym z nich napisałam, że "muzyka jest tym, przy czym mogę wypłakać swój ból i smutek do ostatniej nutki" (napisałam to w czasie przeżywania zawodu miłosnego). Chodziłam do szkoły muzycznej w czasie trwania podstawówki. Gdy przychodzili do nas goście, zwyczajem w domu było, że grałam "Dla Elizy" Beethovena. Muzyka jest żywa, gra w mojej duszy. Dziś nie ma dnia, abym nie rozgrzała palców na klawiaturze, choć to mój syn Jeremiasz jest w domu prawdziwie utalentowanym muzykiem. Ogromnie cieszę się, że otrzymał ten dar. Muzyka, która ja wykonuję relaksuje mnie, wycisz, łagodzi stresy, zbliża do Nieba.
   
E.L.: Czym zajmujesz się w tej chwili?
A.R.: Działam (śmiech)! Pomagam ludziom podnieść jakość i komfort swojego życia. Gdy zechcą, uświadamiam im konsekwencje płynące z ich pewnych decyzji i wyborów w obszarze zdrowia, a potem uczę jak żyć zdrowiej – kładę akcent na kształtowanie sprzyjających zdrowiu nawyków żywieniowych. W ramach Stowarzyszenia, którym kieruję, tworzę blog www.siegnijpozdrowie.org. Tej działalności poświęcam się prawie całym sercem. Zostawiam jednak w nim miejsce i na inne pasje.  
   
E.L.: Jesteś osobą wierzącą, dla której Bóg jest bardzo ważną osobą. W tym duchu wychowujesz swoje dzieci. Czy takie życie jest łatwiejsze? Spotykasz się z objawami niechęci, niezrozumienia ze strony innych?
A.R.: Dziękuję za to pytanie. W każdym człowieku istnieje niewytłumaczalne pragnienie pociągające ku temu, który nadaje właściwy sens życiu człowieka. Wiara w Boga nadaje właśnie ten sens i kierunek mojemu życiu. Czytam Biblię, z której czerpię siłę na każdy dzień. Nie wyobrażam sobie stracić wiarę opartą na Słowie Boga... Ona rodzi zaufanie. Poleganie na Bożej mocy usuwa strach, lęk, a przynosi pokój, nadzieję, zdrowie i szczęście. Tak! Łatwiej żyć mając Boga za przyjaciela. Niezrozumienie i niechęć najczęściej rodzą się na gruncie uprzedzeń lub niewiedzy. Obecnie ich nie doświadczam. W przeszłości bywało różnie.
   
E.L.: Czujesz się osobą spełnioną?
A.R.: Rozumiem swoją rolę i zadanie jakie mi zostało powierzone. Nie wszystkiego jeszcze dokonałam. Uważam, że każda rzecz ma swój właściwy czas. Do tej pory misję wykonałam. Mam plany i staram się je realizować. Tyle jeszcze można wykonać! Spełnienie jest procesem. Większość marzeń się spełniło. Z ekstrawaganckich – chciałabym przeżyć skok spadochronem.
   
E.L.: W najbliższym czasie znowu przeprowadzka? Jesteś ptakiem wędrownym, czy też czujesz tęsknotę za stabilizacją?
A.R.: Na to wygląda. Ale to będzie przeprowadzka jedną nogą, jak to mówię tu, w Poznaniu. Pokochałam Poznań, jestem z nim związana, nie chcę się rozstawać z tym miastem. Chrzanów stanie się dla mnie przystanią. Dom mam tutaj. Tak teraz myślę. Chyba, że Ktoś zechce inaczej...
   
E.L.: Dziękuję Ci bardzo za rozmowę!
A.R.: Dziękuję również. Dziękuję za pomoc w odkurzeniu wspomnień. Cała przyjemność po mojej stronie. Pozdrawiam mieszkańców Balina, a szczególnie tych, którzy łączą ze mną ciepłe wspomnienia i od czasu do czasu dają znak życia.