Gdyby się tak zastanowić to… stricto bibliotekarzy w bibliotekach prawie już nie uświadczysz… padło kiedyś takie zdanie,
w jakiejś luźnej rozmowie między nami bibliotekarzami… No nie może być… a jednak… zaczęliśmy analizować… najbliżej do bibliotekarza jest chyba dzisiaj koleżankom z Wypożyczalni i Działu Gromadzenia, bo obcują z książką bezpośrednio – gromadząc, katalogując, pieczętując, oprawiając, układając na półkach, ba! nadal wg starej, poczciwej UKD – czyli Uniwersalnej Klasyfikacji Dziesiętnej – która dla nowych osób zatrudniających się w Biblio – w większości jest dzisiaj totalną abstrakcją, no chyba, że skończyły – dziaderskie można by rzec studia – Bibliotekoznawstwo, który to kierunek przyznajmy –
w rankingach uczelnianych – nie zajmuje przecież szczytowych miejsc, no bo i wiadomo z jakich przyczyn… tutaj rozwijać tematu nie będę… Zatrudniające się obecnie w bibliotece osoby (przynajmniej z moich obserwacji) to specjaliści w zupełnie innych dziedzinach, których nabyte umiejętności i te teoretyczne, i praktyczne – oczywiście przydają się w pracy ale nie bibliotekarza – a już – animatora kultury. Pokuszę się (może niektórzy się oburzą), że coraz mniej BIBLIOTEKARZY a coraz więcej ANIMATORÓW kultury. Obraza czy nie? Ja na takie stwierdzenia „focha” absolutnie nie mam. Tak po prawdzie, jak kiedyś zebrało mnie na wspominki
i sentymentalnie przeanalizowałam swoją ponad 30. letnią drogę zawodową, to na końcu tych przemyśleń wyszło mi, że… mimo iż w każdym kwestionariuszu jako zawód wyuczony wpisuję – bibliotekarz – to w sumie – byłam nim dawno, dawno temu… parafrazując – będąc młodą bibliotekarką… po studiach wyższych Bibliotekoznawstwo i Informacja Naukowa, ba! nawet wcześniej jeszcze zaliczonym Studium Bibliotekarskim. Moja praca polegała wtedy stricto na wypożyczaniu książek, niespiesznym kaligrafowaniu kart książek, dokładnym ich pieczętowaniu, nabożnym wpisywaniu książek (wg normy) do papierowej (świętej wtedy prawie – bo żeby się tylko nie pomylić…) księgi inwentarzowej – oczywiście wiecznym piórem, nie byle długopisem, następnie zapisywaniu wypożyczeń na karcie czytelnika – również papierowej, no i codziennym, mozolnym ale bez żadnej udręki – alfabetycznym wkładaniu w przegródki – kart czytelników. Ups! Tak rzeczywiście było… Pamiętam (niestety) i tzw. system krzyżowy, i kopertowy… bo przecież era komputerów nieśmiało pukała dopiero do drzwi mojej macierzystej książnicy, szepcząc – już niedługo pojawię się i u Was – to ja – SIB – czyli pierwszy System Informacji Bibliotecznej… Ojojj! co to wtedy… Urozmaiceniem było jeszcze porządkowanie książek na półkach po niezdyscyplinowanych
i krnąbrnych czytelnikach, którzy z ignorancją pełną buszowali po półkach, przy wolnym dostępie (a bo i pamiętam udostępnianie bez takowegoż) – i to układanie woluminów (czytaj: książek) było cudne – bo na każdym regale odkrywałam (najpierw na w nerwie, że tak poprzestawiali, a potem na czytelniczym już haju) istne cudeńka, czyli nieznane mi dotąd tytuły – perły… tak oto postępował mój absolutny intelektualny rozwój czytelniczy. Wspaniałe czasy! Zapomniałabym o równie ekscytującym (jak Boga kocham!) – czwartkowym oprawianiu książek. Tutaj puszczam oko do wszystkich tych, którzy wiedzą dlaczego w czwartki oprawiało się książki… aż „do utraty tchu”… że tak powiem, a pozostałym już ujawniam rąbka owej bibliotekarskiej tajemnicy… Kiedyś, w dawnych czasach Drogie Dzieci – każdy czwartek – był tzw. Dniem Wewnętrznym, czyli Biblio – tylko dla nas bibliotekarzy – bez czytelników… Cóż to były za czwartki… rozmarzyłam się, oj rozmarzyłam – bo też
i wspomnień cała masa… przy tym oprawianiu rodziły się bowiem opowieści dziwnej (w dobrym tego słowa znaczeniu) treści.
I jednego dzisiaj żałuję, że tego nie spisywałyśmy, bo wydana taka oto książka, autorstwa oczywiście zbiorowego (wszystkie moje ówczesne rozmówczynie już na emeryturze, bo byłam najmłodsza – ksywa „młoda”) osiągnęłaby zapewne status bestsellera na polskim (a kto wie czy i nie dalej) rynku wydawniczym. Dwie anegdoty, które pamiętam do dziś…
anegdota 1: wpada koleżanka z innej filii i pyta: Jest Pan Tadeusz? – na co koleżanka zza lady woła siedzącego obok w pokoju naszego księgowego – Panie Tadeuszuuuuu… Anegdota 2: Czytelnik buszuje po półkach po czym podchodzi do lady
i pyta: a Igłę może macie? Mamy – odpowiada koleżanka – tylko nitkę czarną, z tego co wiem, innego koloru nie. Cha, cha!
A chodziło o lekturę i chodliwą wtedy powieść Kena Folletta. Takie oto sytuacje.
Po tak przydługim ale koniecznym wszak wstępie, rozwinę stwierdzenie (sorry taki mamy klimat): mało BIBLIOTEKARZY – dużo ANIMATORÓW – wśród drugiej grupy również i JA.
Dzisiaj z pełną odpowiedzialnością określam swój fach jako – ANIMATORKA KULTURY, ale z pięknym, bogatym bibliotekarskim zapleczem. Robię w biblio-animacji (dokładnie w promocji) ale ha! – uwaga! – wiem co to UKD i jej główne działy wyrecytować mogę w środku nocy, z zamkniętymi oczyma wymienię rodzaje bibliografii, konstrukcja opisu bibliograficznego (w każdym stopniu szczegółowości) to dla mnie „pestka”, a zmajstrowanie przypisu – wręcz
„bułka z masłem”. Dalej… wyjaśnię śpiewająco co to copyright czy exlibris i jaka jest różnica między ISBN a ISSN
z rozwinięciem skrótów oczywiście, oratorsko omówię cechy reprintu i popastwię się nad abnegatami (co, kto, jak, gdzie?) jakże dźwięcznych słów: scontrum czy paginacja. Jako, że przeżyłam na własnej skórze, komputerowe katalogowanie książek z autopsji, w najstarszym, jakże niedoskonałym programie komputerowym, przy (co było nie lada wyczynem) równoczesnej obsłudze czytelnika metodą jeszcze nie odhumanizowaną, czyli tzw. tradycyjną – czyli z cierpliwym doradzeniem, wskazaniem książki na półce i bonusowym nakreśleniem postaci psychologicznej bohatera – nic mnie już nie złamie, że tak powiem
i w rubryce >wykonywany zawód<, z podniesioną głową wpiszę: ANIMATORKA KULTURY. Tak naprawdę to ANIMUJĘ całe życie – dziecięciem będąc – skacząc na gumie rozpostartej między dwoma taboretami, matką będąc – wymyślając abstrakcyjne, karkołomne, ale jakże kreatywne zabawy swoim dzieciom, a bibliotekarką będąc – duchem wiecznie młodą rzecz jasna – inicjując i realizując nieskończoną ilość wydarzeń kulturalnych związanych z książką, literaturą i biblioteką.
Gdyby jednak zacząć od źródła – od strony technicznej… Co oznacza słowo ANIMACJA? To nic innego jak technika tworzenia wrażenia ruchu poprzez sekwencje statycznych obrazów. Polega na wyświetlaniu kolejnych klatek obrazu, które różnią się nieznacznie od siebie, tworząc złudzenie ruchu. Może być realizowana w różnych formach: rysunkowych, kukiełkowych, wycinankowych i oczywiście komputerowych. Gdzie jest stosowana? W filmach, grach, reklamach, edukacji. A jaka jest jej historia? XIX wiek – urządzenia, jak fenakistiskop, czy zzoetrop, tworzące iluzję ruchu. Pierwsze filmy animowane – początek XXw. W Polsce rozwój animacji to dwudziestolecie międzywojenne, a po II wojnie światowej słynne studia: Se-ma-for, Studio Filmów Rysunkowych w Bielku-Białej, czy Studio Miniatur Filmowych. Rodzaje animacji: 2D, 3D, poklatkowa, komputerowa, itd, itd… W Bibliotekach od lat wykorzystujemy całe mnóstwo narzędzi animacyjnych i tych tradycyjnych, i komputerowych. Na pewno nie pozostajemy w tyle, tworzymy filmy, grafiki, infografiki, różnorodne materiały promocyjne, pracujemy aktywnie w mediach społecznościowych, obsługujemy strony internetowe i korzystamy z wielu aplikacji.
Tyle pod kątem technicznym, jeśli ktoś jeszcze nie potrafi – może się zawsze nauczyć.
Dla mnie niesamowicie ważny jest drugi aspekt znaczenia słowa ANIMACJA. To również działanie, ożywienie, rozruszanie, pobudzenie czegoś lub kogoś do działania. W kontekście bibliotek odnosi się do wszelakich działań mających na celu aktywizację, integrację i ożywienie życia kulturalnego lokalnej społeczności. Słowo klucz w ANIMACJI? To oczywiście RUCH, który w bibliotekarskim interesie kwitnie, oj kwitnie zdecydowanie. Wiem co mówię… Rozpoczęłam pracę w bibliotece
z założeniem, że popracuję sobie ot tak, na chwilę… Zostałam 35 lat. Moje zawodowe aktywności rozwijały się z roku na rok, wymagały ogromnej otwartości na poznanie, kreatywności, intuicji i odwagi na nowe wyzwania. Wystartowałam jako bibliotekarz, ale zmieniałam się przez lata, na bibliotecznej osi czasu, byłam w nieustannym ruchu pełnym obrazów zmieniających się jak w kalejdoskopie… ANIMOWAŁAM, ANIMUJĘ i będę ANIMOWAĆ… i tak już do emerytury.
P.S. I chyba w kwestionariuszach – w rubryce – zawód wyuczony – zacznę wpisywać: BIBLIOTEKARZ – ANIMATOR. A co tam 🙂 zgodnie z prawdą przecież.
Olga Nowicka
Felieton publikowany w Poradnik Bibliotekarza 9/2025