Przez większość mojego życia Lwów był dla mnie tylko miejscem historycznym, gdzieś daleko na wschodzie. Kiedyś to był Związek Radziecki a ostatnimi laty jest to Ukraina. Jedynie głosy takich ludzi jak: Jerzy Janicki, Wojciech Kilar, Stanisław Lem, Kazimierz Gór-ski, Adam Hanuszkiewicz, hrabia Dzieduszycki i wreszcie mój szef w Fabloku inż. Wład, przypominały, że to nie tylko miejsce historyczne, ale nadal organizm żywy, do którego ci ludzie i im podobni tęsknią.
Ta wielka odległość do Lwowa skraca się radykalnie, kiedy uświadomimy sobie, że to tylko 370 km. Jeszcze nie tak dawno we Lwowie było archiwum państwowe dla miasta Chrzanowa i ono tam zapewne nadal jest. Nad nasze morze pokonujemy z Chrzanowa ponad dwukrotnie większą odległość. Jednak w latach powojennych tę odległość takim, jak ja wła-dza wydłużała oddalając Lwów w niepamięć i tylko dzięki wyżej wspomnianym ludziom nie udało się go wymazać całkowicie z pamięci.
Świadomość tych faktów, wysłuchanie opowiadań Lwowiaków w znacznej mierze przybliża Lwów, ale to jeszcze nie wszystko. Ze Lwowem jest podobnie jak ze starym i mar-kowym winem. Zapytano kiedyś Marka Kondrata: – Na czym polega tajemnica tych marko-wych starych win? Pan Kondrat powiada, że stare wino owiane jest pewną legendą pomie-szaną z tajemnicą. Jeżeli kosztujący posiada dużą wyobraźnię i ma wyrobiony, czuły smak, to po pierwszym łyku oceni, że to jest wino dobre. No i to wino będzie dobre. Tak jest ze Lwo-wem. W moim przypadku ta droga się sprawdziła: pojechałem, zasmakowałem, nagle wszystkie wcześniejsze obrazki, opowiadane przez inż. Włada i innych, się wyświetliły, tro-chę faktów historycznych, trochę wiedzy historycznej i smak się objawił, przecudny smak. Dzięki wyobraźni zobaczyłem Jana Kazimierza w katedrze, profesorów: Banacha, Mazura i Steinhausa w Restauracji Szkocka i Kiepurę śpiewającego na balkonie Hotelu „George”, a nawet spróbowałem sobie wyobrazić młodego Zdzisława Włada jak idzie do kościoła św. Antoniego grać na organach, o czym opowiadał. Pewnie mieszkał gdzieś w pobliżu na Łycza-kowie. Zobaczyłem pomnik Adama Mickiewicza (największy, jak powiada pan Zbyszek – Lwowiak) i niedaleko Opera. To mniej więcej, jak „Adaś” w bratnim Krakowie na Rynku (2,5 razy mniejszym niż we Lwowie, jak powiada pan Zbyszek) i też niedaleko Teatr im. Słowackiego podobny do Opery Lwowskiej jak dwie krople wody, szczególnie wewnątrz. Tu znowu zachodzi pytanie: kto, od kogo odgapił. Rywalizacja miedzy Krakowem i Lwowem to długa i bogata historia.
Tak właśnie ja smakowałem Lwów i powiedziałem sobie, że tak jak to przysłowiowe wino, Lwów jest dobry toteż obdarzyłem go wielkim uczuciem i tak już pozosta-nie na zawsze. Zaryzykowałem na-wet twierdzenie, że we Lwowie jest więcej polskości niż w Krakowie, bo Kraków mimo swojej królewskości, jest mniejszym bratem Lwowa.
Politechnika Lwowska dawniej.
W tym mieście i jego atmosferze dorastali inżynierowie lwowscy: Sielecki (Dyrektor Techniczny), Wład (Główny Energetyk), Skorupski (Główny Konstruktor), to kadra „Fablo-ku”. Pierwszym napewno był inż. Sielecki, bo już od 1930 r.
Klemens Sielecki (ur. 8.XII.1903) chodził do szko-ły podstawowej w Czerniowcach i do Cesarsko-Królewskiego Gimnazjum nr V w Krakowie. Maturę zdał w Stanisławowie w 1921 r., 24 listopada 1921 wstąpił na Politechnikę Lwowską, gdzie studiował inżynierię kolejo-wą, którą ukończył z dyplomem magisterskim 14 grudnia 1929. W latach 1925-1926 miał praktyki w warsztatach i biurach kolei państwowej we Lwowie i Stanisławowie, „Fabloku” w Chrzanowie i Fabryce Lokomotyw Parowych w Warszawie („Fabryka Parowozów Warszawa”), gdzie zapoznał się z produkcją i eksploatacją lokomotyw paro-wych. Po absolutorium w 1927 r. pracował w zajezdni lo-komotyw we Lwowie w wydziale pomiarów, a później jako projektant w fabryce mechanicznej „L. Zieleniewski-Fitzner-Gamper SA” we Lwowie. Od 1 października 1928 do 30 kwietnia 1930 pracował, jako młody asystent w Ka-tedrze Inżynierii (I Katedra Budowy Maszyn) – u profesora Wilhelma Mozera i równocześnie jako asystent na Wydziale Organizacji i Zarządzania Przemysłu Politechniki Lwowskiej. 1 maja 1930 przeniósł się do Chrzanowa, gdzie rozpoczął pracę w biurze projektowym w „Fa-bloku”, koncentrując się na rozwoju nowych typów lokomotyw dla Ministerstwa Komunika-cji i Bułgarskich Kolei Państwowych. W latach 1932-1935 pod jego kierownictwem rozwi-nięto konstrukcję słynnej Luxtorpedy, nowoczesnego pojazdu szynowego z napędem silnika diesla i przekładnią hydrauliczną. Pojazd ten osiągał dla ruchu osobowego szybkość do 115 km/godz., co było w tych czasach sensacją techniczną. W roku 1935 został mianowany za-stępcą szefa Wydziału Technicznego, a od marca 1939 szefem tego Wydziału. Wydział ten był związany z konstrukcją, produkcją i odbiorem lokomotyw. Sielecki w szczególności związany był z rozwojem produkcji lokomotyw na eksport między innymi do Bułgarii, Maro-ka, Litwy i Związku Radzieckiego. Z uwagi na znajomość języków obcych był wielokrotnie wysyłany za granicę w misjach gospodarczych dotyczących aspektów technicznych i współ-pracy z firmami zagranicznymi.
Podczas okupacji hitlerowskiej „Fablok” pod nową nazwą „Oberschlesische Lokomo-tivwerke Krenau” został włączony do firmy „Henschel & Sohn”. Sielecki pracował w tym czasie jako technolog i za zgodą dyrektora generalnego Guido Sancheza de la Cerda był za-angażowany w tajną ochronę żydowskich współpracowników fabryki. Wspólnie z kolegami z biura technicznego ukrywał dokumentację techniczną lokomotyw parowych, spalinowych i elektrycznych. W styczniu 1945 wyniósł tę dokumentację całkowicie z zakładu, wiedząc, że hitlerowcy planowali ją zniszczyć. Po wyzwoleniu Polski i wojennej dewastacji dokumentacja ta okazała się dla „Fabloku” bezcenna i umożliwiająca kontynuację produkcji lokomotyw parowych i rozpoczęcie produkcji lokomotyw spalinowych i elektrycznych.
W latach powojennych Sielecki był dyrektorem technicznym „Fabloku” do 1964 roku. Pod jego kierownictwem została rozwinięta produkcja wielu typów lokomotyw, znaczna część produkcji była przeznaczona na eksport do krajów Europy i Azji. Od 1945 do 1961 to-warzyszył wiele razy delegacjom Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego i Handlu Zagranicznego z wizytami do tych krajów. Od 1965 roku był doradcą technicznym Dyrekcji. Na emeryturę przeszedł 31 marca 1971. W latach 60. i 70. był także wykładowcą na Politechnice Krakow-skiej i w Technikum Mechaniczno – Elektrycznym w Chrzanowie. Zmarł nagle 14.VII.1980 na zawał serca podczas wakacji z rodziną. Pochowany został w grobowcu rodzinnym na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie (cmentarz wojskowy przy ul. Prandoty), kwatera: pas A, rząd wsch., miejsce 35.
Zdzisław Antoni Wład
Lata 60-te
Z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że to wła-śnie inż. Sielecki ściągnął swojego ziomka spod Stanisławo-wa inż. Zdzisława Włada do „Fabloku”, po jego powrocie z zesłania do Kraju Krasnojarskiego.
Ten fakt zesłania staje się drugim powodem opisania losów Zdzisława Włada, ponieważ podzielił on los setek ty-sięcy Polaków, których objęła straszliwa zemsta Stalina, dla którego Polacy stanowili taką samą wartość jak Żydzi dla Hitlera.
Wiemy, że rodzice Zdzisława Włada (Antoni i Maria Duda) pobrali się w 1915 roku w kościele św. Antoniego we Lwowie, a rok później w 1916 urodził się Zdzisław Antoni.
Poszukując informacji w google trafiłem w pierwszej kolejności na generała Francisz-ka Włada. Bardzo wiele wiemy o członku dalszej rodziny Antoniego Franciszku, który był generałem brygady wojska polskiego i zginął w bitwie nad Bzurą już we wrześniu 1939 r. a jego grób znajduje się na Warszawskich Powązkach, w którym pochowany jest również jego syn Zdzisław Wład i żona Laura. Wydawałoby się, że trafiłem na właściwy ślad. Okazało się jednak, że jest to Zdzisław Marcin Wład i jego matka Laura, żona generała. Ten Zdzisław Marcin był żołnierzem AK i nosił pseudonim Dunin. Również Zdzisław Antoni był człon-kiem AK, za co los go okropnie doświadczył zesłaniem na Sybir.
W dniu wybuchu II wojny światowej Zdzisław Wład był już absolwentem Politechniki Lwowskiej na Wydziale Mechanicznym, Oddział Elektryczny ze specjalnością prądów sła-bych. W dniu dzisiejszym byłby to zapewne kierunek zwany informatyką.
Zdzisław został zmobilizowany na okoliczność wojny, jednak pierwsi do Lwowa we-szli Sowieci. Polskie dowództwo zakazało walczyć z Rosjanami. W efekcie wszyscy, jak by to teraz można nazwać, zostali internowani. W praktyce wyglądało to tak, że zostali załado-wani na transport kolejowy i nastąpiła wywózka w głąb ZSRR. Zdzisław Wład z kilkoma kolegami uciekli z transportu i wrócili do Lwowa, ukrywali się podejmując walkę w podzie-miu. Po powtórnym wejściu Armii Czerwonej do Lwowa w 1945 r., wskutek donosu, został aresztowany przez NKWD i w bydlęcym wagonie wywieziony ponad 5300 km od Lwowa na wschód, do Kraju Krasnojarskiego. We Lwowie pozostała żona i trójka malutkich dzieci: Bo-gusław (5lat), Tadeusz (3) i Jerzy (1). Kilka miesięcy później cała rodzina Władów, łącznie z dziadkami przeniosła się do Polski.
Na podstawie materiałów pozyskanych w Państwowym Archiwum we Lwowie do-wiadujemy się, że postawiono mu następujący zarzut: „za członkostwo w polskiej nacjonali-stycznej organizacji Armii Krajowej”. Natomiast wyrok brzmiał: „Wg decyzji Osobliwej Ra-dy przy NKWD ZSRR od 27 marca 1946 roku dotyczącej uwięzienia Włada Zdzisława syna Antoniego, został wysłany do gułagu z terminem na 5 lat”. Mimo, że tzw. wina nie została udowodniona śledztwo zostało zamknięte i kary nie wycofano nie mówiąc już o jakiejkolwiek rehabilitacji.
Mało tego, po odbyciu kary 5 lat, nadal nie wolno mu było opuścić Kraju Krasnojar-skiego, a kiedy już mógł, miał zakaz powrotu do Lwowa.
Słuchałem kilkakrotnie jego opowieści i nadal trudno je powtórzyć, aby nie sprofano-wać tego, co oni tam faktycznie przeżyli. Jedyne, co mogę wspomnieć, to fakt, że jak opo-wiadał, życie uratował mu jego płaszcz. Kiedy skóra łuszczyła się już jak na rybie i odpadała – z braku witamin, sprzedał ten płaszcz w środku zimy i kupił tabletki, dzięki którym przeżył.
Polecam książkę Józefa Czapskiego „Na nieludzkiej ziemi”. Ta książka, bardzo wni-kliwie opisuje losy Polaków, którzy trafili w ręce Sowietów. Józef Czapski to człowiek, który nie miał szans ucieczki z transportu, jak Zdzisław Wład i trafił do obozu w rejonie Katynia. Przez przypadek i dzięki działaniu bliskich uniknął losów pozostałych żołnierzy i oficerów polskich, czyli śmierci.
Zdzisław Wład znalazł się na tej nieludzkiej ziemi. Książka ta bardzo dokładnie odda-je to, co ja z ust mojego szefa usłyszałem, jako młody, niespełna trzydziestoletni człowiek. Jeżeli ktoś chce zrozumieć życie na tej nieludzkiej ziemi, powinien Czapskiego przeczytać. Może jeszcze „Inny świat” Herlinga-Grudzińskiego i „Archipe-lag Gułag” Sołżenicyna.
Pada pytanie: – Dlaczego? Dlaczego tak się działo? Poniższa książka od-powiada na to pytanie.
Józef CZAPSKI – Na nieludzkiej ziemi
Nikołaj IWANOW – Zapomniane ludo-bójstwo
Podaję dwa cytaty:
„Być Polakiem w Związku Sowieckim w 1938 roku – to mniej więcej to samo, co być Żydem w III Rzeszy” – Helena Trybel – świadek ludobójstwa.
„Bardzo dobrze! Kopcie i czyście nadal ten polsko-szpiegowski brud. Niszczcie go w interesie Związku Sowieckiego” – Józef Stalin
Stalin mordował Polaków już w 1937 roku. W ramach „operacji polskiej” zginęło dziesięć razy więcej ludzi, niż wynosi liczba ofiar zbrodni katyńskiej. W kraju Stalina każdy Polak był „szpiegiem”. Nikt nie czuł się bezpieczny. Wystarczył podpis jednego człowieka. To opisuje Rosjanin, wybitny historyk, znawca dziejów mniejszości polskiej w Związku So-wieckim. Zaryzykowałbym twierdzenie, że aby chociaż w podstawowym stopniu zrozumieć, co Polacy przeszli na terenach Związku Sowieckiego oraz na terenach przez nich zajętych, należy te dwie książki przeczytać, jako lekturę podstawową.
Wszyscy pamiętamy dawne święto 22 lipca, tzw. Manifest Lipcowy PKWN. Otóż datę 22 lipca narzucił Stalin, a był to dzień, w którym Polacy pierwszy raz podpisywali na Kremlu akt I rozbioru Polski w 1772 roku. Taka była obsesja tego zbrodniarza.
W takich to warunkach geopolitycznych i atmosferze ciągłego strachu przyszło spę-dzić Zdzisławowi Władowi lata młodości (1939-1956). Ukończone studia we Lwowie, okaza-ły się być jego cenną zaletą w dalekim Krasnojarsku i chociaż trochę ułatwiały ciężkie życie zesłańca. Wykorzystywał, więc nabytą wiedzę w zawodzie inżyniera elektryka, jednak żad-nego dokumentu na tę okoliczność nie posiadał.
Po Konferencji Teherańskiej (grudzień 1943) można było się domyślić, że Lwów już nie będzie w Polsce, bo nie znalazł się po właściwej stronie linii Curzona. Będąc od 1945 roku już obywatelem ZSRR, trudno było przewidzieć dalsze losy, tym bardziej, że terror sza-lał po obu stronach: we Lwowie NKWD a w Polsce UB. Zdzisław Wład skorzystał, więc z nadarzającej się okazji i podjął powtórnie studia w miejscu zsyłki, tj. w Krasnojarskim Insty-tucie Politechnicznym na Wydziale Energetycznym, tym razem w specjalności: maszyny elektryczne. W 1950 roku uzyskał powtórnie dyplom inżyniera elektryka.
Od tego momentu stał się dla Rosjan cenionym inżynierem, ponadto mówił doskonale po rosyjsku i posiadał ich obywatelstwo. Przez dwa lata (1954-56) pracował nawet w Jenisej-skiej Leśnej Szkole Technicznej, jako etatowy wykładowca przedmiotów elektrycznych. Myśl o powrocie do ojczyzny jednak go nie opuszczała.
W międzyczasie zaszło szereg wydarzeń politycznych, które dawały nadzieje na po-wrót do Polski. Przede wszystkim zniknął główny powód – umarł Stalin. Wznowiono repa-triację i tym sposobem w 1956 roku znalazł się w Polsce, osiadając w Oświęcimiu. Zmienił obywatelstwo na polskie.
W tym czasie w „Fabloku” pracował już inż. Sielecki ze Stanisławowa, absolwent Po-litechniki Lwowskiej, z którym Zdzisław Wład znał się z lat młodzieńczych i to inż. Sielecki ściągnął go do Chrzanowa, do „Fabloku”. Inż. Sielecki był wtedy Dyrektorem Technicznym „Fabloku”. W efekcie współpracy tych inżynierów powstał hydrauliczno-elektryczny hamulec testowy dla lokomotyw o dużej mocy. Rozwiązanie to zostało opatentowane i praktycznie służy do dzisiaj w zakładach gdzie zachodzi konieczność testowania lokomotyw, np. w Byd-goszczy w Firmie PESA. Mówiąc prostszym językiem jest to po prostu opornik wodny regu-lowany, dający sztuczne obciążenie prądnicy elektrycznej w lokomotywie.
PESA Bydgoszcz – lokomotywa w trakcie próby obciążeniowej. Opornik wodny pod ścianą z widocz-nymi oparami z roztworu wodnego, płyty wysunięte do góry na żółtym podnośniku.
W „Fabloku” inż. Wład pracował na różnych stanowiskach. Zaczynał, jako nauczyciel przedmiotów elektrycznych w Technikum Mechaniczno-Elektrycznym, które szkoliło kadrę techniczną dla „Fabloku”. Pełnił tam również funkcję zastępcy dyrektora. Potem pracował już w „Fabloku” w Dziale Głównego Konstruktora, gdzie przyszło mu pracować ze swoimi uczniami z technikum, a jego szefem był inny absolwent Politechniki Lwowskiej inż. Walen-ty Skorupski. W latach 70-tych pracował na stanowisku Głównego Energetyka, a w ostatnim okresie, przed emeryturą pracował w Dziale Inwestycji.
Inż. Zdzisław Wład zamieszkał w Oświęcimiu i mieszkał tam do końca swoich dni.
Przez większość lat pracował w Biurze Konstrukcyjnym z inż. Januszem Boczkow-skim zajmując się aparaturą prądu stałego, bo takowa w zasadzie występowała w lokomoty-wach spalinowo elektrycznych produkowanych w „Fabloku”. W ramach swojej pracy w Biu-rze Konstrukcyjnym był aktywny. W Biuletynie Techniczno-Ekonomicznym zamieszczał artykuły na temat najnowszych rozwiązań z zakresu elektroniki. Nawet w dniu dzisiejszym artykuły te czyta się z przyjemnością i wyczuwalna jest w nich doskonała znajomość rzeczy, mimo że wiele z tych rozwiązań już się nie stosuje. W elektronice 50 lat to prawie epoka. Czuje się jednak, że pisał to nauczyciel zawodu, bo inż. Wład był również nauczycielem przedmiotów elektrycznych w Technikum przy „Fabloku”.
Jego wychowankowie do dzisiaj wspominają wspaniały, bezstresowy sposób wykła-dów, bo jego głównym celem było nauczyć a nie tylko wyłożyć. Dzięki jego staraniom, ini-cjatywie, pomysłowości i pod jego osobistym nadzorem powstała pracownia elektryczna (la-boratorium) dla klas elektrycznych, zapewne na wzór tej lwowskiej.
Jego wychowankowie to późniejsi prezesi, dyrektorzy, do których zaliczam również moją skromną osobę. W wyniku opublikowania pierwszej wersji mojego opracowania ode-zwała się duża gromada wychowanków inżyniera Włada, dla których był nauczycielem a w niektórych wypadkach nawet wychowawcą. Obecnie to panowie w wieku emerytalnym.
Moja styczność z inż. Władem przypada na lata 70-te ubiegłego stulecia i była to rela-cja nie tyle nauczyciel – uczeń, chociaż i taka ona również była, ale raczej szef – podwładny. W latach 70-tych inż. Wład był Głównym Energetykiem „Fabloku” i główna jego zasługa na tym stanowisku, to opracowanie koncepcji przebudowy systemu zasilania „Fabloku”, czyli przejście z napięcia 30 kV na 15 kV.
W trakcie swojej pracy miałem kilku szefów, ale tego pamiętam najbardziej i nieraz podejmując ważne decyzje najpierw zastanawiam się jakby on postąpił, nawet w sprawach zupełnie prywatnych. Był inny niż wszyscy, bo to nie był kierownik, który wydaje polecenia, on zawsze prosił o wykonanie czegoś i jak tu było się postawić? Miał dystans do wszystkiego, ale przede wszystkim do samego siebie, spokojny, nie pamiętam, aby się unosił. Ot, szkoła lwowska jak niektórzy powiadali. Człowiek, któremu ten system wyrządził tak ogromną krzywdę, nigdy się na nic nie żalił, nie zgłaszał pretensji, nie raziły go panujące obyczaje po-lityczno-partyjne w zakładzie. Kiedyś zapytałem go czy jego, człowieka bezpartyjnego nie rażą te formy i zwyczaje panujące w zarządzaniu, w stosunkach z jego szefem. Powiedział, że jest tak mocno z tym obyty, że już nawet nie zwraca na to uwagi i kto chce może się do niego zwracać per towarzyszu inżynierze. Mimo wszystko nie wyobrażałem sobie, aby ktokolwiek wystąpił w stosunku do niego z propozycją zapisania się do partii, bo byłoby to ubliżające, mimo że był to akurat okres, kiedy Gierek był na piedestale i Polska jakoś tam liczyła się w Europie. W końcu wiedzieliśmy, co tzw. bratnia partia jemu i jego rodzinie wyrządziła. Czuło się, że był patriotą, przy czym tego pojęcia patriotyzmu, który w tamtych czasach wyznawano nie uznawał. Przypuszczam, że dzisiejszej wersji też by nie uznał. Z perspektywy czasu, w dniu dzisiejszym powiedziałbym tak: miarą patriotyzmu dla niego była skuteczność działania na rzecz ojczyzny wyrażająca się konkretnymi działaniami a nie puste gesty i słowa, nie wy-magające wysiłku intelektualnego, szczególnie tego, co otrzymaliśmy, czyli wiedza i kultura. Przyznam, że tę cechę przywłaszczyłem sobie na zawsze.
Przypuszczam, że lubił mnie, bo w rozmowach prywatnych dużo opowiadał mi o swo-ich losach podczas zsyłki. O swoich studiach w Krasnojarsku w ogóle nie opowiadał, za to o Politechnice Lwowskiej i jego profesorach wiele usłyszałem, chociaż wtedy nie było tego gdzie zgłębić, dopiero w obecnych czasach mamy takie możliwości.
Pamiętam opowieści inż. Włada o pewnym profesorze, który miał takie nie polskie nazwisko i słynął z pewnych dziwactw, za to wykładowcą był wspaniałym. Dopiero teraz wiem, że był to prof. Stanisław Fryze.
Pozwolę sobie na małą dygresję, która połączy dwójkę wspaniałych ludzi z którymi miałem szczęście się spotkać, a którzy znali prof. Stanisława Fryze: inż. Wład i prof. Bisztyga. Prof. Fryze to wielka postać w naszej branży elektrycznej, to współtwórca podstaw elektrotechniki teoretycznej. Od czasów takich naukowców jak prof. Fryze moja elektrotech-nika wyzwoliła się kiedyś od fizyki i odtąd rozwija się i żyje własnym życiem. Ja w trakcie moich poszukiwań skojarzyłem kilka faktów i oto co wyszło: kiedy wypędzono profesorów Politechniki Lwowskiej ze Lwowa, na jakiś czas zatrzymali się oni w Krakowie na AGH. Tam wykładów prof. Fryze słuchał pewien student o nazwisku Kazimierz Bisztyga. W latach 70-tych wykładów profesora Bisztygi na AGH słuchałem ja i to było mistrzostwo, do dzisiaj pamiętam wykład o komutacji. Lewa ręka w kieszeni, w prawej ręce kreda i duża czarna ta-blica, wspaniały i zrozumiały język techniczny oraz wielka wiedza. Niemożliwe było nie zrozumieć. Dzisiaj porywa tak jeszcze Jerzy Trela na scenie, chociaż inna branża ale jest podobnie. Otóż prof. Fryze posiadał we Lwowie krowę i wypasał ją po różnych poboczach. W 1946 roku profesor został zmuszony do opuszczenia Lwowa i zamieszkał na Śląsku podejmując prace na Politechnice Śląskiej. Zabrał ze sobą również krowę i nadal wypasał ją po różnych poboczach. Pewnego razu jakiś turysta zagraniczny zatrzymał się koło niego z pytaniem o drogę. Potem miał się podobno wyrazić, że bardzo dziwni ci pastuchy w Polsce: nie dość, że czytają Kanta to jeszcze w oryginale. Jak wysokiej klasy trzeba być człowiekiem, aby pozwo-lić sobie na zupełne ignorowanie sztucznie wymyślonych zachowań i mieć taki dystans do samego siebie: profesor pasie krowę i czyta Kanta, bo to była jego karmicielka i to ona była godna szacunku.
Dzisiaj przewodnik po Lwowie, pan Zbigniew powiada do grupy: teraz proszę pań-stwa przechodzimy przez ulicę uważając, aby nie potrącić samochodu i idzie wprost pod te samochody a one nagle się zatrzymują i nikt nie złorzeczy. To jest humor lwowski. Można by mnożyć takie i podobne scenki, bo one są lwowskie i reprezentują lwowskie zachowania i u inżyniera Włada to się czuło, miał naturę lwowiaka w każdej chwili swojego życia, która to natura zapewne pomagała mu w tych najtrudniejszych okresach jego życia. Miał naturę człowieka wesołego, mającego na podorędziu zawsze jakąś celną ripostę i trzymały się go niekie-dy najprzeróżniejsze żarty i dowcipy, które usłyszałem od jego uczniów.
Po stanie wojennym nasze drogi się rozeszły, a on przeszedł na emeryturę. Nie dołożyłem starań, aby odnowić naszą znajomość, tego sobie nie potrafię daro-wać, dlatego tym wspomnieniem składam mu hołd, nie-stety już pośmiertny.
Tyle się go naszukałem, trafiłem na Powązki znajdując jego dalekiego członka rodziny, generała i może kuzyna Zdzisława Marcina Włada, a tymczasem on spoczywa tu niedaleko, koło mojego miejsca za-mieszkania Chrzanowa, w Oświęcimiu od 3 październi-ka 2003 roku, razem ze swoją żoną i jej bliskimi (sektor D, rząd M, nr grobu 27-28). 2000 rok
I tylko ten podpis mi po nim pozostał w indeksie studenckim AGH. Był recenzentem mojej pracy dyplomowej. Dla wszystkich wychowanków i współpracowników Zdzisła-wa Włada, do których to opracowanie dotrze, miłą wiadomością będzie, że udało się uzyskać kontakt z jego bardzo bliskimi osobami. Są to: najstarszy syn Bogusław – artysta malarz mieszkający w Głuchołazach oraz jego syn a wnuk Zdzisława, Paweł Wład – geograf, mieszkający w Rzeszowie. Z tymi dwoma potomkami Zdzisława Włada udało się nawiązać kontakt, chociaż żyje jeszcze najmłodszy syn Zdzisława, Jerzy i inni członkowie ich rodzin.
Jan Michalcewicz
Urodził się 30.06.1916 r. na Kresach, koło Lwowa a dokładnie w Samborze, gdzie do dzisiaj jest jeszcze ogromne skupisko Polaków. Już w szkole po-wszechnej w Samborze objawił się jego wielki talent malarski, który towarzyszył mu do końca długiego ży-cia, pozostawił po sobie kilka tysięcy przeróżnych dzieł. Jednak ostatecznie uwiodła go konstrukcja loko-motywy i skończył studia politechniczne na Wydziale Mechanicznym: rok przed wojną we Lwowie i resztę po wojnie w Krakowie. Nie bez znaczenia był chyba fakt, że jego ojciec był kolejarzem. W latach 1935-1937 odbywał służbę wojskową i ukończył Szkołę Podchorążych Artylerii w Włodzimierzu Wołyńskim. Po roku studiów na Wydziale Mechanicznym Politech-niki Lwowskiej wybuchła wojna. Został zmobilizowa-ny w 22 Pułku Artylerii Lekkiej w Przemyślu. Dostał się do niewoli niemieckiej i w konsekwencji trafił do obozu jenieckiego – stalag w Altengrabow koło Mag-deburga, gdzie przebywał do końca wojny. W 1944 roku dowiedział się o zamordowaniu w Samborze jego trzech sióstr i ich dzieci, co opłacił zawałem serca.
Po wojnie do Sambora już nie wrócił, bo jego dom nie był już w granicach Polski a obecni gospodarze, czyli Rosjanie ciągle rozpytywali się o niego. Został w Łańcucie a potem w 1951 r. skończył z wyróżnieniem rozpoczęte studia już w Krakowie. Tematem jego pracy dyplomowej był parowóz PL131. Praca dyplomowa została wyróżniona, czego konsekwencją jest skierowanie do pracy w „Fabloku” w Chrzanowie. Został zatrudniony w „Fabloku” i jed-nocześnie w Technikum Mechaniczno-Elektrycznym, gdzie uczył rysunku technicznego i maszynoznawstwa. Jego uczniowie wspominają, że wszystkie elementy maszyn rysował od-ręcznie, w ręce miał cyrkiel, liniał i ekierki. Zapewne talent malarski był tu nie bez znaczenia. Pracował, uczył, wychowywał kolejne pokolenia i malował, malował, malował…
Jego malarstwo znalazło uznanie a tym samym nagrody w oczach licznych komisji konkursowych od szesnastego roku życia, a jego dzieła znajdują się w licznych muzeach jak i w zbiorach prywatnych. Doceniono go nie tylko w Polsce, ale również we Francji, Niem-czech, Anglii, USA i Australii. Jednak, jak podkreślał, najwierniejszymi fanami jego twórczo-ści były jego dzieci: syn i córka.
W „Fabloku” ukoronowaniem kariery inżyniera Michalcewicza było stanowisko kie-rownika Wydziału Obróbki Skrawaniem (W-2), gdzie kierował kilkusetosobową załogą. Przyszło mu sprawować funkcję kierowniczą w bardzo trudnym okresie, bo to czasy tzw. go-mułkowskie. Wszyscy doskonale pamiętają 1956 rok. Co prawda z Gomułką przyszła ogrom-na nadzieja, jednak tenże bardzo szybko tej nadziei nas pozbawił, przywracając dawny porzą-dek, tylko w nieco zmienionej wersji. Dawne epitety o kolaboracji i szmalcownikach zostały zastąpione nowszymi np.: elementy antysocjalistyczne, warchoły, elementy zdradzieckie, rewizjonistyczne itp. Takimi epitetami ówczesna władza traktowała pewną, bliżej nieokreślo-ną część społeczeństwa. Zresztą niektórzy podejrzewają, że pewne określenia z tej epoki zo-stały tak umiłowane, że słychać je tu i ówdzie do dzisiaj. W takiej to atmosferze wybuchł strajk na W-2. Najogólniej chodziło o niesprawiedli-we normy czasowe jak również niesprawiedliwy rozdział robót, co budziło ogromny sprzeciw załogi. W rejonie portierni została ustawiona prowizoryczna trybuna i zaczął się wiec. Ja to dzisiaj nazywam strajkiem, jednak wtedy to słowo było zabronione i miało nazwę: nieuzasad-nione przerwy w pracy. Występowali różni; jedni z głosem konstruktywnym, inni wzywający do buntu, jednych słuchano, innych wygwizdywano i zganiano z trybuny. W końcówce wszedł na trybunę dwudziestoparolatek, młody pracownik – mój dzisiejszy rozmówca – przed-stawiając najgorszą wersję zakończenia tego strajku. Należy pamiętać, że w tym okresie wra-cają ze zsyłek tzw. sybiracy, miedzy innymi rówieśnik inż. Michalcewicza, inż. Zdzisław Wład, z którym on pracował w Technikum przy „Fabloku”. Atmosfera nieco się uspokoiła i wtedy wszedł na trybunę inż. Jan Michalcewicz. Jakich argumentów użył dzisiaj dosłownie nie jestem w stanie przytoczyć, na pewno mądrych, bo ludzie się rozeszli. Jeżeli dodam jesz-cze, że właśnie z tej załogi po latach wyrosła w „Fabloku” „Solidarność”, ta prawdziwa, którą dzisiaj tylko wspominamy, to można stwierdzić jak wielka była ranga tego, co zrobił w tam-tym czasie inżynier Michalcewicz. Na pewno przeżył stres. Mogę tylko przypuszczać, bo sam piastując stanowisko kierownika przeżyłem stres i to w warunkach stanu wojennego. Po Wydziale Mechanicznym W-2, inż. Michalcewicz pełnił jeszcze drugą bardzo ważną funkcję w „Fabloku”, był Głównym Technologiem zakładu. Z „Fabloku”, Jan Michalcewicz przeszedł do pracy w trzebińskiej Rafinerii, gdzie kie-rował Biurem Projektów, aż do emerytury. Jak go wspominają jego wychowankowie i współpracownicy? Ogólnie tak, jak wszystkich kresowiaków: serce na dłoni, bardzo wysoka kultura osobista, bardzo uporządko-wana wiedza i umiejętność jej przekazywania. W roku 1992, władze Chrzanowa uhonorowały go Medalem za Zasługi dla Rozwoju Miasta i Ziemi Chrzanowskiej. Moznaby dzisiaj dyskutować czy tylko na tyle sobie zasłużył. Ważne jest jednak to, co on sam o sobie powiedział: czuję się spełniony.
Zmarł 7 lutego 2014 roku i jest po-chowany na cmentarzu w Chrzanowie (sektor 22, rząd 1, grób 7).
Walenty Skorupski
Urodził się 9.01.1914 r. w Trzcianie pod Rzeszowem, gdzie spędził dzieciństwo i skończył szkołę powszechną. Gimna-zjum skończył już w Rzeszowie. Następnie, ponieważ bliżej było do Lwowa niż do Krakowa, rozpoczął studia na Politechnice Lwowskiej na Wydziale Mechanicznym, które skończył w 1939 roku.
Po wojnie osiadł w Chrzanowie i w 1945 roku rozpoczął pracę w Fabryce Lokomotyw „Fablok” w zawodzie inżyniera mechanika. Jego tzw. kariera zawodowa jest dość bogata, bo pia-stował szereg dość ważnych stanowisk w „Fabloku”.
Z wielu stanowisk kierowniczych, jakie inż. Skorupski piastował wymieńmy te najważniejsze:
- służba energomechaniczna, do której należało utrzymanie ruchu pod kątem mechanicznym, elektrycznym, energetycznym i budowlanym. W tym miejscu pozwolę sobie dodać, że około 30 lat po nim, ja sprawowałem tę funkcję i wiem, jakie to stanowisko jest stresogenne;
- służba Kontroli Jakości, czuwająca nad zachowaniem norm i przepisów technicznych, a w efekcie nad wizerunkiem całego zakładu;
- Zakładowe Biuro Konstrukcyjne, gdzie kierował tym, co najnowsze w sferze technicznej w produkcji „Fabloku”;
- Zakładowy Ośrodek Informacji Techniczno-Ekonomicznej, gdzie śledzono wszelkie nowo-ści w prasie i wydawnictwach światowych.
Niejako druga sfera działalności inżyniera Skorupskiego, to praca pedagogiczna w Technikum Mechaniczno-Elektrycznym przy „Fabloku”. Tu, poza funkcją nauczyciela spra-wował również funkcję zastępcy dyrektora ds. pedagogicznych. W tamtych czasach obowią-zywała tradycja, że inżynierowie fablokowscy wykładali również w TME
Jego dawni uczniowie wspominają go, jako bardzo dobrego wykładowcę, wymagają-cego, ale spolegliwego, potrafiącego nauczyć. Wymieniają cechy, którymi wyróżniali się wszyscy absolwenci lwowskiej uczelni, czyli Politechniki.
Za swoją pracę inż. Skorupski był kilkukrotnie odznaczany i wyróżniany. Wspo-mnijmy tu przynajmniej Medal 10-Lecia Polski (1955) oraz Krzyż Kawalerski (1969) wrę-czony mu przez Premiera Rządu.
Pani Elżbieta, córka inż. Skorupskiego wspomina ojca tak jak na poniższym zdjęciu: pozycja stojąca, przy biurku, na którym zawsze były jakieś papiery.
Zapytałem o hobby. Pani Elżbieta odpowiedziała krótko: „Fablok”. W
„Fabloku” całe życie pracował i „Fablokiem” żył, to było również jego
hobby. Przypomniała sobie jak musiała się uczyć na pamięć typów
lokomotyw a potem stojąc z ojcem na po-moście nad torami, musiała je
odgadywać. Jeszcze dzisiaj wymie-nia poszczególne wydziały „Fabloku” i
to posługując się naszymi żargonowymi nazwami: kuźnia, montażownia…
Pamiętam go, ale bardziej już z czasów emerytury, bo byli-śmy sąsiadami na Starej Hucie.
Inżynier Walenty Skorupski zmarł 10 września 1990 roku i jest pochowany na cmentarzu w Chrzanowie (sektor 4, rząd 1, grób 8).
Jerzy Kołakowski
Mimo togi rektorskiej, to również były Fabloko-wiec z lat 1936 – 1939, jego inżynierska specjalność to obróbka plastyczna.
W roku 1937 razem z inż. Zembrzuskim oraz inż. Sieleckim był współzałożycielem Koła SIMP w „Fablo-ku”.
Jerzy Kołakowski urodził się 30 sierpnia 1907 r. w Częstochowie. Był synem Bolesława Kołakowskiego i Marii z Reterskich. Uczęszczał do Gimnazjum Męskiego Towarzystwa Opieki Szkolnej (później Gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza). W 1917 r. przeprowadził się z rodziną do Bełchatowa, gdzie ojciec dostał posadę dyrek-tora gimnazjum.
W 1924 r. rozpoczął studia na Uniwersytecie Warszawskim, następnie przeniósł się na Politechnikę Lwowską. W 1935 r. ukończył studia, uzyskując dyplom inżyniera mechanika. W latach 1933-34 służył w Szkole Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie. W latach 1936 -1939 pracował w „Fabloku”, a w czasie kam-panii wrześniowej 1939 r. walczył w obronie Modlina. Należał do ZWZ-AK. We wrześniu 1944 r. został aresztowany we Włochach pod Warszawą i wysłany do obozu w Oświęcimiu, a potem do obozu w Buchenwaldzie. Po uwolnieniu w kwietniu 1945 r. przez wojska amerykańskie przez wiele miesięcy leczono mu oczy.
Później pełnił funkcję przewodniczącego Komitetu Polskiego i współpracował z Polską Misją Repatriacyjną. Rozprawę doktorską obronił w 1946 r. na Uniwersytecie w Getyndze. W tym też roku powrócił do kraju. W 1949 r. powierzono mu misję organizacji Szkoły Technicznej w Częstochowie, która w 1955 r. została przekształcona w Politechnikę Często-chowską. Kierował Katedrą Mechaniki i Wytrzymałości Materiałów, później Katedrą Maszyn i Technologii Obróbki Plastycznej. W 1952 r. został pierwszym rektorem Politechniki Częstochowskiej, ale już wcześniej pełnił te obowiązki.
W 1955 r. otrzymał tytuł docenta, a w 1967 r. profesora. W latach 1960-63 mieszkał w Bagdadzie, gdzie pracował na tamtejszym uniwersytecie. Po powrocie ponownie kierował Katedrą Maszyn i Technologii Obróbki Plastycznej. W 1965 r. zorganizował Wyższą Szkołę Inżynierską w Zielonej Górze.
Prof. dr inż. Jerzy Kołakowski Rektor Politechniki Częstochowskiej 1949–1959
Kołakowski powołał również do życia częstochowski oddział Stowarzyszenia Inżynierów Techników Mechaników Polskich i Naczelną Organizację Techniczną w Częstochowie.
Zmarł 19 listopada 1980 r., został pochowany na cmentarzu Kule w Częstochowie.
Zakończenie
Inni znani Fablokowcy ze Lwowa to: mgr inż. Bolesław Rejman, kapitan Mieczysław Warzecha, który był dowódcą kompanii ciężkich czołgów i walczył pod Budziszynem, w „Fabloku” był kierownikiem Działu Wojskowego. Z Kresów pochodził lekarz zakładowy Leopold Krause.
Opisani tutaj inżynierowie dla jednych byli szefami, dla innych nauczycielami a dla bardzo wielu jednym i drugim jednocześnie. Zdarzało się, że najpierw nauczali a potem byli kolegami [starszymi] w pracy. Kiedy tak bliżej się zastanowimy, możemy stwierdzić, że po nich ten sposób tworzenia kadr zawodowych dla przemysłu zaniknął, umarł. Czy na zawsze?
Ponadto ten styl spełnienia zawodowego inżyniera, który uczył młodych jednocześnie pracując też należy już do przeszłości. Czy to dobrze?
Zastanawiające jest to, że wszyscy oni mieli wykształcenie politechniczne a nie stricte pedagogiczne, przy czym opinia o ich nauczaniu przekazana przez uczniów jest najwyższa z możliwych. Analizując teraz te opinie nasuwa się jedno spostrzeżenie: oni zainteresowani byli skutecznością swojego nauczania, potrafili, jak to ktoś powiedział, nie tylko uczyć, ale sku-tecznie nauczyć, nawet bardzo opornych na wiedzę. A jak teraz jest?
To były czasy gdzie wykładowca używał przede wszystkim czarnej tablicy, kredy, wiedzy i ogromnej erudycji, przy czym te dwie ostatnie cechy miał w głowie, tu i teraz. A jak teraz jest?
Praca naukowa na uczelni nie mogła się odbywać w oderwaniu od działalności dydak-tycznej, co podkreślali dawni profesorowie. Jeżeli ktoś pracował naukowo tym bardziej powi-nien również być wykładowcą i mieć kontakt ze studentami. Czy nadal tak jest? Tak było właśnie w „Fabloku” i pewnie tak było w wielu innych zakładach i miastach.
Jednak, aby ci opisani inżynierowie mogli realizować to, co robili, powinni zostać wcześniej nauczeni tego przez swoich nauczycieli. Wiemy z historii a wielu z nas od nich samych, że tak było. To było wielkie grono profesorów uczelni lwowskich, z których małą grupę pozwolę sobie wymienić:
Nauki techniczne: Stanisław Brzozowski, Włodzimierz Burzyński, Zygmunt Ciecha-nowski, Władysław Dyrdacki, Stanisław Fryze, Wiktor Jakób, Adolf Joszt, Marian Kamień-ski, Zygmunt Klemensiewicz, Stanisław Łukasiewicz, Tadeusz Malarski, Stanisław Ochę-duszko, Eustachy Żyliński.
Matematycy: Herman Auerbach , Stefan Banach, Zygmunt Wilhelm Birnbaum, Leon Chwistek, Meier Eidelheit, Władysław Hetper, Mark Kac, Stefan Kaczmarz, Kazimierz Kura-towski, Antoni Łomnicki, Stanisław Mazur, Władysław Nikliborc, Władysław Orlicz, Józef Pepis, Stanisław Ruziewicz, Stanisław Saks, Juliusz Paweł Schauder, Hugo Steinhaus, Wło-dzimierz Stożek, Stanisław Ulam.
Te nazwiska mówią same za siebie i wszelki komentarz z mojej strony jest zbędny a nawet niewskazany.
Podziękowania
W szczególności dziękuję Polskiemu Radiu Lwów w osobach: Pani Prezes Teresie Pakosz, jej mężowi Zbigniewowi a szczególnie Pani Redaktor Marii Pyż, za wywiad i liczne pod-powiedzi. Dziękuję Archiwum Państwowemu we Lwowie.
Dziękuję rodzinom opisywanych postaci. Dziękuję kolegom z naszej grupy fablokow-skiej za inspiracje, podsyłane materiały, podpowiedzi i korekty.
Jan Ślęzak – Chrzanów – maj 2019
Interesujący artykuł, ciekawie piszesz.